Umordowani, czyli prawdy i mity o podróżowaniu z maluchem.

Kiedy widzę te entuzjastyczne opisy podróży z małymi dziećmi, okraszone fantastycznymi zdjęciami uśmiechniętej rodziny na jakiejś rajskiej plaży, to przypomina mi się… maraton. Tak, właśnie ten długi ponad czterdziestodwukilometrowy bieg, który raz w życiu ukończyłem wiele lat temu.

Na mecie byłem bardzo dumny. Osiągnąłem osobisty sukces. Dobiegłem do końca, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej wydawało mi się to niemożliwe. I jednocześnie byłem u m o r d o w a n y. Zupełnie wyssany z energii. Bolał mnie każdy kawałek umęczonego ciała. Żeby wejść po schodach następnego dnia, musiałem na poręczach podciągać się na rękach, bo biodra i kolana odmawiały posłuszeństwa. Maraton to była mordęga i walka z samym sobą. Mimo tego cierpienia domyślacie się, jakie zdjęcia wrzuciłbym na Instagram, gdyby wtedy istniał?

Dokładnie tak samo wygląda podróżowanie z małymi dziećmi. Ból, łzy i płacz. Ale o tym się nie mówi i nie pisze, bo przecież na koniec liczy się tylko duma z dotarcia do domu. Daliśmy radę. Da się podróżować z dziećmi. Zdjęcia pokażemy te z uśmiechem na ustach, bo przecież jak jest płacz i nerwy, to kto myśli o robieniu zdjęć? Zresztą to się nie liczy. My jesteśmy świetnymi rodzicami, a reszta, która nie podróżuje, to strachajły albo nie potrafią się zorganizować. I niech żałują, bo życie mija, a oni świata nie zobaczą.

No to jak to wygląda naprawdę?

Mordęga #1 – pakowanie

Przypomnij sobie, kiedy pierwszy raz brałaś noworodka albo niemowlaka w jakąkolwiek podróż. Pewnie tak jak my, chciałaś zabrać wszystko. W zasadzie wszystkie rzeczy i sprzęt dla dziecka, bo nie wiadomo, co się może przydać i co można zastać na miejscu. Więc na pewno bierzemy wózek i gondolkę, no i oczywiście fotelik samochodowy, i nosidełko. A co z łóżeczkiem? Przecież w gondolce maleństwo nie przespało żadnej nocy. To jeszcze łóżeczko. Ale łóżeczko na czymś stoi, to może te nóżki składane też weźmiemy. No bo na podłodze będzie leżeć?!?!?!

Potem następuje noszenie rzeczy do samochodu. To zadanie dla faceta, bo mama z reguły ubiera wtedy brzdąca. Sęk w tym, że dziecko zaczyna się pocić, kiedy tata jest dopiero w połowie pakowania. Bo na przykład tata zbiega z trzeciego piętra na parking i z powrotem cztery razy. No to już zaczyna się marudzenie i popłakiwanie. Dobra, to rozbieramy ją czy wychodzimy? To wychodzimy, bo ubierania już nie przeżyjemy drugi raz. To sadzamy ją w foteliku i czeka bidula na parkingu na swoją kolej do zapakowania, jak się resztę gratów upcha na początku.

Prawda jest taka, że do samochodu bierze się zawsze tyle, ile się zmieści. I wszystko jedno, czy chodzi o wyjazd na weekend do dziadków, czy o dwutygodniowe wczasy nad morzem. Nasz kombi miał załadowany bagażnik po dach. Na tylnym siedzeniu siedziała Natalia z Tosią, a za przednimi siedzeniami poupychane były same najpotrzebniejsze rzeczy. A z przodu na fotelu kierowcy dumnie prezentowały się mebelki z naszego mieszkania. I gitara, bo stwierdziłem, że jak Tosia tyle bierze, to ja też. A co.

Zatrzasnęliśmy drzwi, wszyscy są, chyba wszystko wzięliśmy (dla Tosi na pewno, dla siebie to nie jestem tego taki pewien), jedziemy.

Mordęga #2 – nie wiesz, kiedy dojedziesz

O ile oczywiście jedziesz samochodem, a nie publicznym transportem i przy tym chcesz respektować potrzeby dziecka. Z Krakowa na wschodnie wybrzeże Bałtyku jedzie się około ośmiu godzin. Tyle że według zaleceń, maleństwo powinno się wyjmować z fotelika co dwie godziny. To już mamy trzy gwarantowane przerwy. W między czasie trzeba też dziecko nakarmić. Zatrzymaliśmy się przy jakimś Orlenie na A1 i na stacji poprosiliśmy o klucz do toalety, do której oczywiście wejście było od zewnątrz. W środku było co prawda pokój do przewijania (hehe napisałem przed korektą pokój do przemijania, jakiś freudowski błąd chyba…), ale było tam tak zimno, że wyszliśmy stamtąd przeklinając pod nosem. Okazało się, że nie ma lepszego miejsca na karmienie piersią niż tylne siedzenie samochodu. Dzięki Bogu wyszło słońce i można było też rozprostować nogi i pospacerować z Tosią.

Także jedziemy na luzie i nie przejmujemy się, ile nam to zajmie. Tak to wygląda w teorii, bo w praktyce cały dzień w samochodzie wypakowanym po brzegi jest dla dziecka (i rodziców) niezłą katorgą.

Mordęga #2.5 – samolotu na karmienie nie zatrzymasz

I teraz wyobraźmy sobie, co dzieje się w takiej samej sytuacji w samolocie. Na przykład w drodze do ostatnio bardzo popularnej destynacji – Bangkoku. Lot z Warszawy z przesiadką zajmie nam minimalnie bagatela – trzynaście godzin. Pomińmy etap przejścia przez bramki, opóźnienia samolotu i czekania z dzidziusiem w tłumie przeklinających pasażerów w hali odlotów. Może nie będzie tak źle, jak się często zdarza.

Pomińmy tez ten krótki pierwszy lot w Europie. Może jeśli dziecko przeciągniemy przed lotem, to w samolocie zaśnie. My pewnie też, z tych nerwów i umordowania z bagażami. Na kolanach jakoś je przetrzymamy i dotrwamy.

No ale zabawa to się zacznie na tym długim locie na inny kontynent. Po pierwsze, czy załatwiliśmy sobie łóżeczko-przystawkę w pierwszym rzędzie? Bo jeśli nie, to będziemy mieli całą noc dziecko na rękach. To się na pewno wyśpimy. A przecież nie dla wszystkich tych łóżeczek starczy. No dobra, a co jeśli maluch, tak jak nasza Tosia, nie przesypia całych nocy i budzi się co dwie godziny na mizianie cycka? Żeby coś tam zjeść, pobawić się czy uspokoić? Po pierwsze, oznajmi to wszystkim podróżnym donośnym płaczem, a po drugie mama oka nie zmruży z tych nerwów. Ojciec zresztą też, bo mamy nerwy bardzo mu się udzielają…

Po tych kilku godzinach i spacerach z dzieckiem na rękach między pasażerami słyszysz, że zbliżacie się do lądowania. Wyglądasz przez okno. Jest środek dnia, chociaż u ciebie na zegarku piąta rano. No tak, mamy przecież różnicę czasu. Ale co tam, przecież i tak nie śpimy, więc co za różnica sumie… Ale zaraz, przecież nie przylecieliśmy tutaj sami…

Mordęga #3 – ile zmian zniesie małe dziecko?

No jasne, że podróże kształcą i tak dalej. I oczywiście, jak ten maratończyk, przeoramy dzieciaka przez wszystkie strefy czasowe, kontrole paszportowe, samoloty, autobusy, łodzie i tuk tuki. I tak co trzeci dzień, bo przecież nie przyjechaliśmy tak daleko, żeby siedzieć na tyłku w jednym miejscu. Ale prawda jest też taka, że dzieciom to nie jest do szczęścia potrzebne. Małe dzieci najbardziej potrzebują bezpieczeństwa i przewidywalności. Lubią codzienne rytuały, znajome twarze i zapachy. Nie mogłem uwierzyć, kiedy po ostatnim weekendowym pobycie w Zakopanem Tosia entuzjastycznie wybuchnęła radością na widok naszej sypialni i swojego łóżeczka.

Jestem przekonany, że malutkim dzieciom takie podróże sprawiają niewiele przyjemności. Zbyt dużo stymulantów i zaburzenie rytuału je po prostu męczy. A rodzice w euforii może nawet tego za bardzo nie dostrzegą, bo przecież łatwo jest odwrócić uwagę dziecka kolejnym nowym bodźcem, których w podróży nie brakuje.


Czyli jak to jest z tymi podróżami z dziećmi? Moim zdaniem często jest tak, że nie podróżujemy dla nich, tylko dla siebie, bo też chcemy coś od życia. Chcemy pokazać sobie i światu, że przecież można, że nic się nie zmieniło. Bzdura. Zmieniło się dużo, tylko my nie chcemy tego zaakceptować. I tego, że w podróży się umordujemy, o ile ułożymy ją pod siebie. Jak nie w tej, to w następnej, statystyka i życie są nieubłagane.

Czy to znaczy, że jestem przeciwny podróżowaniu z dziećmi? Broń Boże. Strzeliłbym sobie w stopę, gdybym tak to podsumował po odwiedzeniu kilkudziesięciu krajów w zamierzchłej erze przed rodzicielskiej. Ale nie mam złudzeń i wiem z czym i z kim warto i trzeba się liczyć. Może dlatego zaciekawił mnie wariant, którzy wybierają nasi sąsiedzi: jedne wakacje dla dzieci, drugie wakacje bez dzieci. Czysty układ, bez ściem. Podoba mi się.

Tomasz Smaczny on EmailTomasz Smaczny on FacebookTomasz Smaczny on InstagramTomasz Smaczny on LinkedinTomasz Smaczny on Youtube
Tomasz Smaczny
Nazywam się Tomasz Smaczny. Rodzicielstwo w duchu RIE (raj) to mój smaczny sposób na życie. Wspieram mamy i tatów w podejmowaniu najlepszych decyzji dotyczących wychowania swoich pociech. Żebyś jako rodzic miał więcej frajdy, spokoju, luzu i spełnienia. Robię to w oparciu o nurt rodzicielski RIE (czytaj: raj), który jako pierwszy konsekwentnie promuję publicznie w Polsce, oraz o wieloletnią praktykę coachingową. Sam jestem tatą pięciooletniej Tosi i doskonale wiem, że dużo łatwiej jest mówić niż robić.
Dlaczego to robię? Przeczytaj moją historię...

Zobacz także:

O czym gadają faceci w grupie Lepszy Tata?

O czym gadają faceci w grupie Lepszy Tata?

Mija już rok, odkąd z Jarkiem Kanią z Ojcowskej Strony Mocy założyliśmy fejbukową grupę wspierających się ojców: Lepszy Tata -...
Read More
5 skutecznych sposobów na wyrzucenie z przedszkola w trakcie adaptacji dziecka.  (historia prawdziwa)

5 skutecznych sposobów na wyrzucenie z przedszkola w trakcie adaptacji dziecka. (historia prawdziwa)

11 czerwca 2019 roku w (Nie)Kochanym Przedszkolu w Krakowie Pani Dyrektor zasugerowała nam, abyśmy zmienili placówkę naszej niespełna trzyletniej córce,...
Read More
W jakim wieku najlepiej zostać ojcem?

W jakim wieku najlepiej zostać ojcem?

Niedawno miałem przyjemność być gościem Jarka Kani w podcaście "Ojcowska Strona Mocy". Zostaliśmy ojcami w zupełnie różnym wieku: Jarek mając...
Read More
Minimalistyczna wyprawka dla noworodka.

Minimalistyczna wyprawka dla noworodka.

"Im mniej, tym lepiej." to motto bardzo bliskie mojemu sercu. Dlatego kiedy na moim ulubionym portalu dla rodziców - Ładne...
Read More
O tym, dlaczego warto ufać dziecku bardziej niż sobie, czyli historia zaginionego kotka.

O tym, dlaczego warto ufać dziecku bardziej niż sobie, czyli historia zaginionego kotka.

Nasza Tosia przez ponad pół swojego dwuipółrocznego życia miała przyjaciela – Kotka Psotka. Kotek Psotek był szary, mięciutki, miauczał po...
Read More