Niedawno na spacerze rodzinnym spotkaliśmy przypadkowo parę dawno nie widzianych, bezdzietnych znajomych. Ona zrobiła pierwszy ruch w kierunku wózka, żeby poznać Tośkę. On porozmawiał ze mną a na Tośkę chyba nawet nie spojrzał. Uświadomiłem sobie, że jeszcze niedawno byłem dokładnie w tym samym miejscu. Dzieci, a już szczególnie te poniżej jednego roku, absolutnie mnie nie interesowały. Mniej więcej do czterdziestki, bo niedługo potem dowiedziałem się, że zostanę ojcem…
Z jednej strony ktoś mógłby powiedzieć, że to późno jak na pierwsze dziecko. Dlaczego dopiero po tylu latach? Z drugiej, skoro moje życie usłane było pasmem przygód i nie było w tym scenariuszu miejsca na rodzicielstwo, po co w ogóle zdecydowałem się na potomstwo? Przecież miałem fajne, satysfakcjonujące życie i masę przyzwyczajeń, z których musiałem zrezygnować. Po co sobie komplikować życie w średnim wieku?
Otóż okazuje się, że te dwa pytania łączy żelazna logika i o tym chciałbym wam dzisiaj opowiedzieć.
Dlaczego tak długo czekałem?
W skrócie – bo miałem zawsze bardzo wiele przygód do przeżycia. Na tym polega mój smaczny sposób na życie. Doświadczanie, odkrywanie, smakowanie było i jest dla mnie bardzo ważne. Ostatnio zrobiłem nawet pewne podsumowanie i rzeczywiście trochę przygód się uzbierało. Przede wszystkim moim kalendarzem kierowały podróże – odwiedziłem 45 krajów na wszystkich kontynentach. Tak, tak – na Antarktydę też dotarłem. W ramach tych podróży ciągle realizuję górski projekt zdobycia Korony Ziemi, czyli zdobycia najwyższych gór na każdym kontynencie. W Europie powszechnie zalicza się do nich dziewięć szczytów, nieco więcej niż mamy kontynentów. Mnie do tej pory udało się zdobyć osiem. Wszystkie, oprócz góry gór – Everestu.
Zawsze lubiłem różne aktywności związane z kontaktem z naturą.
To pewnie dlatego nauczyłem się nurkować, wspinać, jeździć na nartach czy żeglować, co przypieczętowałem różnymi patentami i certyfikatami po wielu różnych ukończonych kursach. To pewnie zamiłowanie do żywiołów popchnęło mnie do tego, żeby spróbować windsurfingu, surfingu, triathlonu, wakeboardingu czy skoków spadochronowych. Zawsze podziwiałem i fascynowałem się i niezwykłą mocą i kojącym spokojem dzikiej natury.
Ale to nie wszystko, bo interesują mnie różne doświadczenia.
Zawsze bardzo angażowałem się w pracę, bo chciałem z niej wycisnąć i nauczyć się możliwie jak najwięcej. Uwielbiam włóczyć się po restauracjach. A kiedy muszę jakąś odwiedzić po raz drugi, to cierpię. Dlatego jestem gotowy pojechać na drugi koniec miasta, żeby spróbować nowej kuchni.
Jestem też kinomanem. Takim bardzo metodycznym. Obejrzałem na przykład wszystkie filmy, które zdobyły Złotą Palmę w Cannes, głównego Oscara i Oscara za film nieanglojęzyczny od 1970 roku.
Wymieniam te aktywności po to, żeby uświadomić sobie i wam, że ja zawsze mam coś do roboty. W moim słowniku słowo nuda pojawia się niesłychanie rzadko. Ciągle coś planuję i do czegoś dążę. Nic dziwnego, że czterdziestka przyszła szybko, a do niej bardzo sporadycznie myślałem o dziecku. Byłem zajęty setkami innych spraw.
No właśnie. Ale zaraz, zaraz…
To gdzie jest tu miejsce na małego człowieka?
I tutaj dochodzimy do logiki, której wielu moich znajomych nie widzi na pierwszy rzut oka. Powierzchownie może się wydawać, że dziecko do mnie nie pasuje. Że jestem tak skupiony na sobie, że nie mam na nie czasu. Jest w tym dużo prawdy, ale jest też coś znacznie ważniejszego. Otóż skoro moją zasadą życiową jest zasmakowanie życia w różnych jego przejawach, to wyobraziłem sobie, że na łożu śmierci sięgam wstecz pamięcią i robię podsumowanie: miałem ciekawe życie, czy nie? Zasmakowałem go? I kiedy tak sobie wyobrażałem ten moment, docierało do mnie, że jeśli nie będę miał okazji doświadczyć rodzicielstwa, to nie zaliczę tego ostatecznego życiowego testu. Katalog moich doświadczeń będzie uboższy o fundamentalną rolę ojca.
Nie będę mógł spojrzeć w lustro i powiedzieć – tak, wiem, jak smakuje życie.
To był bodziec, który pchał mnie w kierunku założenia pełnej rodziny. Nawet jeśli kiedyś myślałem, że będzie to wiązało się z cierpieniem. Bo wtedy nie zdawałem sobie sprawy, jak miłość do dziecka i od dziecka może dać jakąkolwiek energię. Ale ja należę do ludzi, którzy nawet na najgorszym gniocie w kinie siedzą do końca. Chociaż cierpię niemiłosiernie, to czekam na zakończenie, żeby potem móc rzetelnie ocenić to, co widziałem.
O blaskach i cieniach późnego rodzicielstwa piszę więcej tutaj.
Moje ojcostwo wzięło się z chęci przeżycia bardzo silnego i zmieniającego życie doświadczenia.
Dlatego też, dopóki czuję, że ten eksperyment trwa (a pewnie będę tak czuł jeszcze wiele, wiele lat) jestem w ojcostwo tak bardzo wkręcony. To jest dla mnie odkrycie na miarę Ameryki Krzysztofa Kolumba. Pamiętam, jak po urodzeniu Tośki i powrocie do biura rozmawiałem ze znajomymi o córce i pierwszych dniach Natalii w połogu. Miałem wtedy takie poczucie, że nareszcie nadaję z innymi rodzicami na tych samych falach, których wcześniej nawet nie dostrzegałem.
Bardzo się cieszę się, że mamy Tosię. Między innymi dlatego, że dzięki temu mam szansę rozwinąć się jako człowiek i doświadczyć czegoś zupełnie wyjątkowego. Spokojnie zatem patrzę w przyszłość i moje podsumowanie na łożu śmierci… No może tylko ten Everest gdzieś mi jeszcze chodzi po głowie. 🙂
Rodzicielstwo nie byłoby pewnie tak fascynujące i budujące, gdybym nie poznał filozofii RIE, którą kieruję się na co dzień. Zajrzyj do grupy Rodzice RIE na facebooku, żeby dowiedzieć się więcej o tym podejściu i rozwiązywać codzienne wychowawcze wyzwania z pomocą setek innych rodziców.