Ironman to nie jest w tym wypadku jeden z superbohaterów. Chodzi o zawody triathlonowe IRONMAN 70.3, które dzisiaj odbywają się w Gdyni. Zawody polegają na przepłynięciu 1900 metrów, przejechaniu na rowerze 90 kilometrów i przebiegnięciu 21,1 kilometra, czyli półmaratonu. Wszystkie te konkurencje pokonuje się jedna po drugiej, a całość zajmuje kilka godzin.
Dzisiaj, po wielu miesiącach przygotowań, miałem wystartować w tych zawodach. Wiedziałem też, że choć na trasie wiele się dzieje, to jednocześnie moje myśli krążyć będą wokół Tosi, bo dokładnie dzisiaj kończy 10 miesięcy. Jej życie dotychczas bardzo mocno zbiegło się z przygotowaniami do Ironmana, bo decyzję o starcie podjąłem tuż przed jej urodzinami.
Te 10 miesięcy obfitowało w wiele nowych doświadczeń, przede wszystkim w związku z nową życiową rolą taty. Ale jednocześnie przygotowując się do dzisiejszych zawodów pokonywałem kolejne mentalne i fizyczne bariery. Nigdy wcześniej nie myślałem, że Ironman może mieć coś wspólnego z opieką na Maluchem. A jednak ma. I to sporo.
Spróbuję odtworzyć charakterystyczne dla Ironmana sytuacje, żeby przybliżyć wam ten sport i jednocześnie pokazać, jak trafnie ilustrują one również wiele wyzwań rodzicielskich.
Pływanie, czyli jak nie utopić się w chaosie pierwszych tygodni
Wskakując do wody okazuje się, że największym wyzwaniem nie jest dystans. Pierwszą przeszkodą jest olbrzymi tłok w wodzie. Mimo że starty odbywają się grupami i falowo, sportowców jest tak dużo, że kopiemy i szturchamy się nawzajem przez pierwsze kilkaset metrów. Nie jest niczym przyjemnym dostać piętą w głowę, a kopnięcie kogoś też zawsze budzi myśl, żeby się zatrzymać i przeprosić. Ale na to nie ma miejsca i czasu. Poza tym w czarnych piankach i obowiązkowych czepkach wszyscy wyglądamy jednakowo, więc nawet trudno w tej kipieli dojrzeć, kto kogo kopie. Można powiedzieć, że celem na tym etapie jest znalezienie sobie miejsca i złapanie swojego rytmu.
Pierwsze miesiące opieki nad Maluchem są bardzo podobne. To przecież jest jeden wielki chaos, który często zaskakuje, szczególnie rodzica pierworodnego dziecka. Od natłoku informacji boli głowa, a liczba dobrych rad cioć, znajomych i guru rodzicielskich w internecie wydaje się być nieskończona. Jako rodzice podświadomie pragniemy znaleźć odrobinę sensu w tej dżungli informacji i wejść na drogę, która jest w zgodzie z naszymi wartościami. Pomaga to szybko podejmować codzienne decyzje.
W miarę upływu czasu potrafimy już selekcjonować informacje, stajemy się pewniejsi siebie i zaczynamy widzieć sens naszego rodzicielstwa. Dostrzegamy też kolejne cele związane z rozwojem Malucha. Nie inaczej jest podczas zawodów. Dopiero gdy wybrniemy z gąszcza rąk i nóg, jest szansa na dostrzeżenie boi kierunkowej i obranie na nią prostego kursu.
Kolarstwo, czyli jak nie zwątpić w czasie długiej, samotnej podróży
Etap kolarski jest najdłuższy i zarazem najbardziej czasochłonny z trzech konkurencji Ironmana. Obowiązuje na nim ważna zasada, fachowo nazywana bez draftingu. Oznacza to, że żaden kolarz nie może podłączyć się do innego kolarza, żeby jechać razem i dzięki temu szybciej i łatwiej pokonywać trasę. W Ironmanie nie widać peletonów. Każdy zawodnik jedzie sam długie dziewięćdziesiąt kilometrów. Zabiera to kilka godzin. W tym czasie różne myśli przychodzą do głowy i trudno jest zachować koncentrację. A kiedy myśli intensywnie błąkają się wokół tematów niezwiązanych z zawodami, to automatycznie nogi zwalniają, wytracamy prędkość i gubimy cenne sekundy.
Nie inaczej jest z rodzicielstwem. Jak pięknie podsumowała to jedna z moich koleżanek – Macierzyństwo jest piękne, ale samotne. Z pewnością mamy rozumieją w czym rzecz. W ciągu roku spędzacie setki godzin sam na sam ze swoimi pociechami, bo partner jest w pracy a rodzina nie mieszka z reguły pod jednym dachem. Trzeba więc samotnie radzić sobie z wyzwaniami, co często jest dużym obciążeniem dla ciała i głowy. To dlatego w środowisku rodziców funkcjonuje taka klisza – ojciec dzwoni do drzwi, żona mu je otwiera z dzieckiem na ręku, po czym wręcza mu je tłumacząc nieznoszącym sprzeciwu tonem: Masz. Teraz ty.
Bieg, czyli walka z bólem i potwornym zmęczeniem
Bieg w Ironmanie 70.3 jest ostatnią konkurencją i odbywa się po ukończeniu 1900 metrów pływania i 90 kilometrów jazdy na rowerze. W rękach, nogach i płucach zdążyło odłożyć się już solidne zmęczenie a tu jeszcze trzeba przebiec ponad 21 kilometrów. Ta świadomość budzi trwogę i jest dla mnie największym wyzwaniem w całych zawodach. Zdawałem sobie sprawę, jak bardzo będę cierpiał wybiegając na trasę. Początkowo nogi wydają się być drewniane. To jest efekt spędzenia kilku godzin na siodełku i pracy innych partii mięśni niż podczas biegu. Odnosi się wrażenie, że nogi zupełnie nie chcą biec, a prędkość jest bardzo mała. Potem, kiedy już ten efekt mija i zaczynamy czuć nogi, pojawia się ból w niemal każdej części ciała – w mięśniach, w stawach i w stopach, na których rosną powoli pęcherze. A mimo to brniemy do przodu, często nawet w przyzwoitym czasie, nie patrząc na ból i znój.
Brzmi znajomo? Czyż nie tak wygląda codzienność rodzica, a w szczególności mamy? Nieprzespane noce, skaleczenia od zadrapań na nosie, pogryzione sutki, siniaki od przypadkowych uderzeń głowy? A jednak nie przystajemy w tej rodzicielskiej podróży, kochając i czując się odpowiedzialnymi za opiekę nad małym stworzeniem.
Niestety w tym roku nie udało mi się wystartować w gdyńskich zawodach. Choć bardzo mi żal, zdecydowałem się zostać z Natalią i Tosią w Krakowie, bo one z ważnych powodów musiały tu dzisiaj być. Nie chciałem samotnie celebrować ukończenia tego wyścigu i 10 miesięcy Tosi na naszym pięknym świecie.
Rodzicielstwo i triathlon łączy wiele wspólnego. Ale jest coś, co spaja je wyjątkowym węzłem i ta rzecz podnosi mnie dzisiaj na duchu. Ani pasja sportowa ani rodzicielstwo nie kończy się na jednych zawodach czy jednym miesiącu. Kiedy wydaje nam się, że osiągamy jakąś linię mety albo że ją właśnie przegapiliśmy, na horyzoncie pojawia się kolejne wyzwanie, do którego już w myślach się uśmiechamy… 🙂