Kiedy dochodzą do mnie informacje o tym, co się dzieje w szkołach publicznych – o zmianach programowych, o braku tych programów, o likwidacji gimnazjów – a potem przypomnę sobie, ile czasu sam zmarnowałem w szkole na wkuwanie informacji, które kompletnie mnie nie interesowały i do niczego mi się nie przydały, to zastanawiam się, czy na pewno nie ma lepszej formy edukacji? Czy nie ma szkoły, która umożliwia i wzmacnia naturalną chęć każdego dziecka do uczenia się, zamiast nauczać w sposób narzucony i formalny?
Wydaje się, że podobne niepokoje dzieli wielu rodziców, a także osób, którym edukacja nowych pokoleń leży na sercu. Wystarczy zajrzeć do serwisu TED.com, żeby przekonać się, że wykład Sir Ken Robinsona z 2006 roku na temat wad systemu edukacji rodem z czasów rewolucji przemysłowej i konieczności jej dostosowania do współczesnych warunków, jest najbardziej popularnym wystąpieniem na TED w historii tej inicjatywy.
Kiedy ja chodziłem do szkoły, w początkach III RP, powstawały pierwsze szkoły społeczne i prywatne. Z zaciekawieniem przyglądałem się tym szkołom i często zazdrościłem dzieciakom, których rodziców było na nie stać. To była jakaś nowość, pierwsza wprawka do demokratyzacji szkoły i indywidualnego podejścia do nauczania.
Teraz możliwości są jeszcze większe, bo w zasadzie… nie trzeba już chodzić do szkoły. Ustawa o systemie oświaty z 24 kwietnia 2014 roku, a konkretnie jej fragmenty o edukacji domowej (art. 16 ust. 8 do 14) mówią, że na wniosek rodziców dyrektor odpowiednio publicznego lub niepublicznego przedszkola, szkoły podstawowej, gimnazjum lub szkoły ponadgimnazjalnej, do której dziecko zostało przyjęte, może zezwolić na spełnianie przez dziecko obowiązku nauki poza szkołą.
Kiedy dowiedziałem się o tej możliwości, oniemiałem jak ktoś, kto całe życie żył w matrixie i nagle dostał wiadomość, że można żyć inaczej… Co to jest ta edukacja domowa, która bywa nazywana też unschoolingiem (czyt. anskuling, czyli w bardzo swobodnym tłumaczeniu z ang. odszkolenie)? Jak to w ogóle może funkcjonować? Czy to ma sens? Czy unschool jest cool? No właśnie – a co jeśli jest cool, ma sens i za kilka lat zmierzę się z pytaniem, gdzie powinienem posłać Tosię do szkoły dla jej dobra? Postanowiłem odpowiedzieć sobie na kilka podstawowych pytań, które stawiają rodzice, którzy po raz pierwszy zetknęli się z edukacją domową, pozasystemową czy unschoolingiem (te określenia stosowane są wymiennie).
Co to jest unschooling?
Termin unschooling, który nie doczekał się jeszcze polskiego odpowiednika, powstał w latach 70. poprzedniego wieku dzięki pedagogowi Johnowi Holtowi. Unschooling często utożsamia się z nauką w domu zamiast w szkole, co nie jest do końca precyzyjne.
Podstawą tej filozofii jest założenie, że to uczeń decyduje i wybiera aktywności, dzięki którym się rozwija. Dzieci uczą się głównie poprzez naturalne doświadczenia życiowe – zabawę, obowiązki domowe, osobiste zainteresowania, staże zawodowe, podróże, książki czy kontakt z mentorami. Zwolennicy tego systemu utrzymują, że im bardziej spersonalizowany jest proces nauki, tym bardziej użyteczny będzie dla dziecka. Dzieci naturalnie będą uczyć się tych rzeczy, które je interesują, lub które są im potrzebne do osiągnięcia założonych celów. Unschooling nie wyklucza kursów i zajęć prowadzonych przez nauczycieli, ale kwestionuje zasadność standardowych programów nauczania, system ocen i inne cechy tradycyjnej szkoły.
Jakie mam opcje, zabierając dziecko ze szkoły systemowej?
Jedną z form jest przejecie odpowiedzialności przez rodziców i nauczanie dziecka w domu, przy wsparciu klasycznej szkoły, gdzie dziecko może chodzić na zajęcia pozalekcyjne, basen, itd. Ze względów praktycznych muszę ten bardzo ciekawy wątek w niniejszym artykule pominąć. Zainteresowanych odsyłam do bloga Darii Borys, która od wielu lat sama z mężem uczy swoje dzieci.
Natomiast najbardziej popularną alternatywą dla szkoły systemowej są szkoły demokratyczne, których w Polsce działa już osiem w większych miastach Polski. Przymiotnik demokratyczna oznacza, że dzieci, nauczyciele i inni pracownicy szkoły są równi i wspólnie decydują o zasadach oraz prawach panujących w placówce. W odróżnieniu od szkoły systemowej, nauczyciel nie ma zatem władzy nad uczniem. Natomiast wolność nie oznacza dowolności robienia wszystkiego, bo to oznaczałoby chaos. Zgodnie z zasadami liberalizmu, wolność własna kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiej osoby, a konkretnie ograniczona jest zbiorem zasad, które członkowie szkoły dobrowolnie i demokratycznie ustanowili. Bardzo ciekawie o szkole demokratycznej opowiadają same dzieci w krótkim filmie Fundacji Bullerbyn.
Jak wygląda nauka w takiej szkole?
Znaczna część nauki w szkole demokratycznej jest nauką nieformalną, nie realizowaną na lekcjach. Jest to nauka przez działanie, uczestniczenie lub doświadczanie. Bo uczenie się jest znacznie szerszym pojęciem w standardach szkoły demokratycznej. Oprócz wiedzy tradycyjnej, szkoła stwarza dziecku warunki do przejęcia kontroli nad własnym procesem uczenia się i dostosowanie go do własnych potrzeb. Uczenie się jest procesem realizowanym przez ucznia (w przeciwieństwie do nauczania w tradycyjnych szkołach, które jest masowym procesem wtłaczania wiedzy). Oprócz zajęć z klasycznych przedmiotów, w szkołach demokratycznych uczniowie mają możliwość inicjować zajęcia z tematów, które ich pasjonują albo w danym momencie są dla nich ważne. Ograniczeniem są wyłącznie możliwości finansowo-organizacyjne szkoły.
Zajęcia lekcyjne odbywają się w grupach kompetencyjnych (zwykle kilkuosobowych), gdzie uczniowie posiadają podobny poziom kompetencji z danego przedmiotu. Wiek dzieci nie jest ważny. Lekcje nie są obowiązkowe. Dzieci uczestniczą w lekcjach tylko wówczas, gdy chcą. Zwykle uczestniczą z dwóch powodów: albo gdy ich to interesuje albo jest to dla nich ważne (np. ze względu na egzamin na studia).
Jeśli dzieci nie muszą się uczyć, to czy nie będą leżeć cały dzień do góry brzuchem?
Sedno tkwi w tym, jak rodzice postrzegają własne dzieci. Jeśli wierzą, że dziecko samo naturalnie podąża za swoimi zainteresowaniami, że są rzeczy i wiedza, która je pasjonują, że mają motywację do rozwoju, tak jak widać to od pierwszych miesiącach ich życia, to dadzą im wolność wyboru i obdarzą zaufaniem. Jeśli dziecko zdecyduje się na jakieś zajęcia, to proces uczenia się przebiega niezwykle szybko z kilku powodów.
- Dzieci są silnie zmotywowane, bo robią to co chcą (i nie dostają za to żadnych ocen)
- Pracują samodzielnie lub w małej kilkuosobowej grupie, gdzie kompetencje innych uczniów są bardzo zbliżone (a nie wiek).
- Nauczyciel 100% swego czasu poświęca na interakcję z uczniami (nie odpytuje, nie ucisza, nie wypełnia dziennika).
- Uczniowie nawzajem pomagają sobie w objaśnianiu zagadnień (nikt nie nakazuje im być cicho) i słuchać tylko nauczyciela.
Jak wygląda kwestia obowiązku minimum programowego, ocen, przygotowania do egzaminów?
Po pierwsze, w takiej szkole nie ma ocen. A przynajmniej nie ma ich bez zgody samego ucznia, który może poprosić o informację zwrotną. Dzieciom oceny do uczenia się nie są potrzebne. Kiedy patrzę na dziesięciomiesięczną Tośkę, to nie mam argumentów, że tak nie jest. To ma niesłychanie pozytywne strony, a mianowicie dzieci nie boją się eksperymentować, kwestionować i szukać własnych rozwiązań – pozostają kreatywne. W tradycyjnej szkole złe oceny mogą niestety taką kreatywność zabić. Jeśli dziecko wbije sobie do głowy, że jest do niczego z matmy albo biologii, to będzie unikało tych przedmiotów jak ognia.
Po drugie, dzieci zdają sobie sprawę z wymagań na zaliczenie minimum programowego z danego roku (czego wymaga polskie prawo) czy egzaminów do liceum lub matury. Dzięki temu otrzymują świadectwo ukończenia danej klasy, jak każdy inny uczeń w szkole systemowej. Dużą rolę odgrywa nauczyciel i mentorzy, którzy muszą objaśniać, ile programu wymagane jest na egzaminach w danych roku z danego przedmiotu, lub jak się przygotować do matury. W szkole demokratycznej dzieci mają szansę na skupienie uwagi tylko na tym, co jest dla nich ważne (egzamin) lub je interesuje.
Kiedy mogę zrezygnować ze szkoły systemowej na rzecz edukacji domowej lub szkoły demokratycznej?
Według przepisów prawa w każdym momencie. W dowolnej klasie, nawet w czasie roku szkolnego. Powrót tez oczywiście jest możliwy na tych samych warunkach. Priorytetem jest dobro dziecka.
Czy taka szkoła nie kształci społecznie wypaczonych nieudaczników?
Czytając komentarze pod artykułem na gazeta.pl na temat unschoolingu w Polsce, ten argument krytyczny pojawiał się najczęściej. W końcu szkoła jest miejscem, gdzie stykają się dzieci z różnych sfer społecznych, gdzie dzieci muszą sobie same radzić w grupie, gdzie się socjalizują. Jednym słowem, gdzie uczą się życia z innymi ludźmi. Na tym tle edukacja w domu lub nawet miniaturowa szkoła demokratyczna jawi się jako klosz, z którego wyjście może być bardzo bolesne w życiu dorosłym.
Z drugiej strony, jak skomentowała romashka2305, może warto poczekać na pokolenie uczone w domu? Może to zaowocuje nie zacofanymi, a otwartymi umysłowo ludźmi, potrafiącymi żyć poza matrycą; korzystać z wiedzy w praktyce, a nie tylko w teorii? Po co od razu negatywnie odbierać alternatywną edukację.
No cóż, ja mam to szczęście, że Tosia pójdzie do szkoły dopiero za kilka lat. I mam nadzieję, że w tym czasie systemowa szkoła się zmieni na lepsze. A pozasystemowa udowodni życiorysami swoich absolwentów, że ryzyko nie jest takie duże, jakby się mogło wydawać. Tego sobie i nam rodzicom życzę.